piątek, 15 kwietnia 2022

Nie wiem...

Tytuł taki, bo nawet nie wiem od czego zacząć.

Jestem w trakcie oglądania serialu "The Last Days Of Ptolemy Grey" i stwierdziłem, że muszę opisać co się ze mną działo przez ostatnie trzy lata i jakie to na mnie odcisnęło piętno.

Ptolemy - w tej roli Samuel L. "motherfucker" Johnson i uważam, że jest to jego szczytowe osiągnięcie w kinematografii - gra rolę starszego pana, który zaczyna się borykać z postępującą chorobą Alzheimera.

A jeśli chodzi o Pana A. to miałem wątpliwą przyjemność spędzić z nim ponad dwa lata. 

Zaczęło się niewinnie. Jeszcze kilka sporych lat temu wyjechałem sobie na urlop z moją ówczesną kobietą na swoje ranczo. Ku naszemu zdziwieniu moja matka opisała niezmywalnym markerem wszystkie szafki i szuflady w kuchni "sztuće", "kubki" itp. Nie rozumiałem jeszcze wtedy tego. Ale moja matka już wtedy praktycznie codziennie bywała u swojej starszej siostry, która właśnie była chora na Pana A.

Nie wiem, czy już wtedy przeczuwała, bo zawsze miała jasny umysł, ale z perspektywy czasu chyba tak.

Lata minęły. W sierpniu 2019 roku pozbyłem się nogi. Kiedy wróciłem do domu, moja mama już miała poważne problemy z chodzeniem (Parkinson). Ale jej umysł był nadal jasny, a przynajmniej tak mi się wydawało. 

W bardzo krótkim czasie jej stan się pogorszył. Musiałem zamówić szpitalne łózko, bo praktycznie przestała chodzić. Mi w tym czasie oczywiście noga nie odrosła, więc byliśmy zdani na pomoc z zewnątrz. Zaczęły się pojawiać opiekunki. Kilka się przewinęło. Jedna mało mi chałupy nie spaliła.

Finalnie trzy. Wśród nich moja, która pomaga mi do dziś. Paulina. Obecnie jak moja młodsza siostra.

Było coraz gorzej. Dni były powtarzalne jak w Dniu Świstaka. O określonych godzinach wpuszczanie opiekunek. W nocy sprawdzanie, czy z mamą wszystko jest OK. Pod koniec roku 2020 było już tragicznie. Zaczęło się w momencie, kiedy przestała mnie poznawać i jej mózg zaczął twierdzić, że mieszkamy wraz moimi braćmi ciotecznymi. Za każdym razem wywoływała każdego z nas. A jak przychodziłem do jej pokoju, to nie wiedziała kim jestem. Zaczęło się robić tragicznie. Mimo specjalistycznego łóżka i materaca makabryczne odleżyny. Na plecach miała ranę wielkości jabłka, przez którą było widać kręgosłup. Cierpienie, którego nikt nie zrozumie, kto nie czuwał przy takiej osobie dzień i noc. Współodczuwane. Kościotrupek. O tyle dobrze, że mogłem być cały czas przy niej. Ale moje życie osobiste wtedy już nie istniało. Wszystko ograniczało się do niej. Najgorszy koszmar, do którego nie chcę wracać. Kiedy odeszła tego dnia zapadłem w śpiączkę. Obudziła mnie po prawie dobie Paulina i powiedziała, że mama odeszła...

Odetchnąłem... 

Kochałem ją bardzo, ale to było w końcu najlepsze wyjście...

Minęły długie miesiące. W końcu zacząłem żyć. I w końcu pokochałem. Przez tak długi okres nie myślałem o sobie. I nagle pojawiła się ta iskra. Jak by ktoś mnie napełnił ponownie życiem. Zachłysnąłem się tym. Oszalałem na jej punkcie. I chociaż wiem już teraz, że z jej strony nie było to prawdziwe... dziękuję jej za to, bo ponownie ożyłem... i mimo tego, że jest mi teraz źle... wiem, że żyję. I przeżyłem to... Kochałem Cię...

Dziękuję Ci...

 

  

    

wtorek, 5 kwietnia 2022

WYBÓR


 Skrzat siedział na garncu klejnotów i wyraźnie ze mnie drwił.

- Czego tu szukasz? Nie znam cię. Zapraszałem cię? 

- Nikt mnie tu nie zapraszał. Nawet nie wiem, co ja tutaj robię. Gdzie ja jestem?

- Przyszedłeś wybrać. Po to tu przychodzicie i każdy ma wymówkę jak Ty właśnie -  nie wiem co tu robię... skąd się tutaj wziąłem. I tym podobne. Bzdura! Dobrze wiesz po co tutaj jesteś! WYBIERAJ!

- Ale co do cholery mam wybierać? 

Skrzat wsadził owłosioną łapę w garnek i wyciągnął garść klejnotów. Było tam wszystko. Połyskujące diamenty, krwawe rubiny, szafiry, topazy, jadeity i wiele innych.

- Mam wybrać sobie jakiś kamyczek? I tylko po to tu jestem? Co to za cyrk? Ponawiam pytanie - co ja tu robię?

- Kamyczek?? Cyrk?? Zapytał widocznie już rozsierdzony skrzat. - Nie drwij sobie z tego człowieku. Ten kamyczek, to Twoje przeznaczenie... już kiedyś wybierałeś. Dwukrotnie. Ale teraz, to Twoja ostatnia szansa. Dwie poprzednie, to jednak nie był Twój najlepszy wybór. W zasadzie nie wiem, po co to robię, bo ani mi na tym nie zależy, ani Tobie nigdy nie zależało jak widać. 

- Ale o co tu do cholery chodzi? Zapytałem. - Co to za jakiś poroniony sen? Co prawda miewałem już głupsze, ale ten jest wyjątkowo abstrakcyjny. A ty też wyglądasz, rzekłbym - nieco dziwnie. Żeby nie obrażając Cię - durnie, bo to słowo chyba bardziej mi pasuje. Psychodeliczny cyrk w moje głowie. Nie pierwszy z resztą raz..

- To Twoje życie i szczęście, Ty bezrozumny pustaku! Śpisz teraz. Ale to nie jest do końca sen. WYBIERAJ!

Byłem już ostatecznie sfrustrowany i zasadniczo miałem wszystkiego dość. Ale skoro to sen, to może zakończmy go szybciej - pomyślałem. Cóż to za surrealizm. Nic nie piłem przecież i nic nie brałem tej nocy. 

Wsadziłem dłoń w garnek i wyciągnąłem ją z powrotem. Część kamieni wysypała mi się. 

Otworzyłem ją. Zostały tylko dwa i o dziwo były takie same. Dwa piękne, lśniące szmaragdy. Spojrzałem wymownie na skrzata. Ten uśmiechnął się pod nosem. Chciałem coś powiedzieć, kiedy...

Nasze oddechy się zsynchronizowały. Odpływaliśmy już... jak mantrę powtarzałem właśnie głośno dwa słowa... KOCHAM CIĘ! Zaczęłaś się wić, ale nadal patrzyłaś mi prosto w oczy. Twoje źrenice rozszerzyły się i wyglądały jak ogromna czarna bezkresna przestrzeń, w której właśnie się zatapiałem. Błyszczały jak dwa cudowne ciemnozielone szmaragdy. Nadeszła fala, która nami wstrząsnęła. Byliśmy już jednością. Do samego końca. Chwyciłem Cię mocno za włosy. Szarpnąłem do siebie. Podświadomie czułem, że pragniesz tego. Teraz! Jeśli nie zamkniesz oczu, nie możesz już odwrócić głowy. Twój krzyk rozkoszy splótł się z moim... wszechświat się powiększył. Przez chwilę nie istniało nic, poza ekstazą i mgłą nieopisanego spełnienia, spotęgowanego poprzez zapach naszych spoconych ciał. I delikatny, ale chwilami zdecydowany dotyk. Szeptałaś do mnie... świństwa, nieznane mi słowa, ale to co najważniejsze, krzyczałaś razem ze mną słowa miłości. Spełnionej. Rozkosznej. Ciepło i wilgoć. Opadłem na Twoje piersi. Tuliłem Cię. Szeptałem nadal miłosne zaklęcia. Ostatnie fale targały Twoim ciałem... Spletliśmy się i delikatnie kończyliśmy ten niezwykły spektakl gorącymi i wilgotnymi pocałunkami. A cały Wszechświat otoczył nas ochronnym kokonem. Ta chwila była tylko dla nas. Umrzeć w takiej chwili byłoby błogosławieństwem. Gładziłem Twoje włosy, całowałem czoło. Przytuliłaś się do mojej piersi. Świat ucichł. Jakby zawstydzony, że był świadkiem tego, co właśnie stało, albo nie chciał nam przerywać w tym momencie...     

Ech... skrzacie. Ty nieznośny figlarzu. Dziękuję Ci przyjacielu... 

Zrozumiałem. Kolejnej szansy nie będzie... a ta obecna - no cóż. Jeśli ktoś nie wierzy w przeznaczenie - to już na pewno nie ja. Życiowa misja znalezienia miłości mojego życia właśnie dobiegła końca. I co ciekawe, chyba ta moja splątana ze mną kwantowo cząsteczka, czuje to samo. To dziwne prawo fizyki, chociaż na różne sposoby już opisywane, przewiduje, że nie ważne jaka odległość dzieli takie cząsteczki, z niewiadomych przyczyn i nadal naukowo do końca nie wyjaśnionych, nadal w pewnych okolicznościach będą one zachowywały się tak samo. Nic nie muszę już dodawać...